poniedziałek, 23 lutego 2015

Wirtualne matki

Nie mogę przejść obojętnie koło zjawiska blogomatek/instagmam.
Pamiętacie scenę z Dnia Świra, kiedy Adaś stał przed lustrem i wyobraźnią podążał za bohaterami filmów gangsterskich, na których to główny bohater umywszy zęby nie płucze jamy ustnej i popija whisky? "Co oni robią z tą pastą? Połykają ją do kurwy nędzy?" No chyba.....
Ja podobnie podążał wyobraźnią za wszechosaczającymi blogerko-matkami i tym jaka historia kryje się za każdym słodkopastelowym zdjęciem.
Zastanawiam się i zastanawiam, patrzę i oczom nie wierzę...No nie wierzę w to co widzę. A widzę nie mało. Taki blog/instakonto jest suto zasłany treścią (głównie fotograficzną). Są zdjęcia dzieci, mieszkania, kawy i lakieru do paznokci. I to nie są takie byle zdjęcia jakie robisz codziennie aby zatrzymać co ciekawszą chwilę. Zdjęcia wirtualnych matek (WM) są piękne,  pastelowe, dobrze wykadrowane, podrasowane w ajfonie. No nie ma się do czego przyczepić. Ze zdjęć tych wyłania się obraz Narnii, albo Edenu....Jest generalnie pięknie, pastelowo i czysto. 
WM to kombajny, nauczą jak ubrać dziecko, siebie, gotowania nauczą i tego jak wystroić wnętrze. Jednak chyba najważniejsza jest kwestia tego dziecka i wnętrza. Znaczy ważny jest ubiór takiego dziecka i wystrój wnętrza i wszystkiego co to dziecko otacza.
One naprawdę robią ciągle zdjęcia ubrań, zabawek, ozdób, mebli, dywanów, koców, kubków, lampek itd. Abyś miał pewność na co patrzysz i co widzisz zdjęcia są często dopełnione jakimś wpisem. Wpisy też nie są byle jakie. Tam nie ma złych emocji, nie ma rozczarowań, pomyłek, błędów. Nawet opis przebiegu choroby wirusowej dziecka jest jedną wielką pozytywną emfazą. Masz wrażenie, że pisała to Anielica ubrana w zwiewną białą suknię rozsypująca wokół siebie niebiański pył. Ten pył zdążyła też już sfotografować i otagować.
Generalnie zauważyłam, że w tych wszystkich blogach są elementy stałe. Są pewne przedmioty, które ma każda z szanujących się WM. Zaczęłam nawet podejrzewać, że sobie te rzeczy wzajemnie pożyczają. Bo uwierzcie mi - tanie to nie jest. Podejrzenie zaczęło z urojeń przeobrażać się w rzeczywistość po tym jak się zorientowałam, że te matki stworzyły swoiste koło wzajemnej adoracji. Lajkują się wzajemnie, komentują, nabijają oglądalność, dopytują jedna drugą: " jakie cudo! gdzie kupiłaś?", "jakiej marki rajstopki ma Twoja Cudowna Córeczka?", "gdzie mogę kupić taki kosz na zabawki?". Wiadomo, że WM które zrobiły biznes na tych słodkopierdzących zdjęciach jest garstka, ale za tą garstką stoi rzesza! RZESZA! tych co są matkami zwykłymi, ale wyznającymi wiarę w równoległą rzeczywistość wirtualnych matek i też chcą mieszkać w tej krainie. I ta rzesza lajkuje, szeruje, zachwyca się, obserwuje i nabija portfele swoim guru. Są nawet rankingi tych cybermatek.
Często też czytając, czy raczej oglądając takiego bloga/instakonto możesz nauczyć się j. angielskiego. Podpisy pod zdjęciami są "in English". Ja rozumiem, że mamy multikulti, że globalizacja, że internet, a już na pewno instagram jest international, ale czy na Boga naprawdę nie da się po polsku? Bo w komentarzach raczej odpowiedzi i zachwyty nad zdjęciami są po polsku, znaczy że odbiorcy w dużej mierze są krajowi, lokalni, tubylcy. No chyba, że sława Twojego bloga lub instakonta ma już zasięg międzynarodowy? Może warto wprowadzić zapisy w kodzie zerojedynkowym?. Skąd wiesz? Może właśnie jakaś kosmomatka urządzałaby pokoju swojego potomstwa według Twoich propozycji??? Taka strata, międzygalaktyczna. 
Wyjaśnię co mnie tak fascynuje w całej historii. Otóż to wszystko co kryje się poza kadrem pastelowych zdjęć. Ale co może nie zmieścić się w kadrze??? To może w punktach:
1.Syf 
Sorry....ale tylko naiwne, bezdzietne dzierlatki wierzą, że naprawdę da się utrzymać dom w czystości codziennie, przez 365 dni w roku....w każdym pomieszczeniu. Że wszystko jest poprasowane, umyte i pachnące. Są prawa fizyki, matematyczne wzory i nie ma co z nimi walczyć: małe dziecko = nieustanny syf w domu. Koniec kropka. 
Nie cierpię na zbieractwo i nie jestem artystycznym leniem, który tłumaczy wiszące pajęczyny z sufitu tym, że go inspirują. Nie, po prostu wiem z doświadczenia, że jeśli nie masz guwernantki, sprzątaczki na etacie matki, ciotki, babki które z Tobą mieszkają i ciągle sprzątają, to nie ma takiej siły na ziemi, aby Twoje półroczne czy paroletnie dziecię pozwoliło cieszyć się widokiem czystego gniazdka.
Czy już rozumiecie dlaczego te słitaśne foty mają takie niewielkie kadry, np. tylko rączka dziecka, trzymająca zajebiście drogiego, dizajnerskiego króliczka? Czasem jak już instamamie uda się ogarnąć choć jeden kąt szybciutko wiesza tam girlandę (perfekcyjna porada: warto ją zapalić ;)), stawia dizajnerskie dodatki i foci zanim jej stylowe dzieci wkroczą do akcji.

2. Przygotowania do sesji
Ciekawi mnie bardzo to ile czasu instamamy poświęcają na przygotowanie swoich pociech (a raczej ich stylizacji?!) do codziennych przesłodziaśnych zdjęć? Pół biedy jak dziecko jest niemowlakiem, takiemu wszystko jedno, nie interesuje go nic poza zadowoloną i skaczącą nad nim mamą...Ale blogomamy mają raczej dzieci starsze, parolatki...I teraz bęc w czoło:
DROGIE WIRTUALNE MAMY WIEMY, ŻE PAROLATKI MAJĄ NIESTYLOWE UPODOBANIA ODZIEŻOWE! Pytanie, co jest ważniejsze: sprawienia przyjemności dziecku i kupienia bluzki z Elzą i pozwolenie mu ubierać się tak jak samo lubi; czy super stylowe zdjęcie Twojej pociechy? 
Ile to czasu musi trwać, żeby te dizajnerskie stroje w ogóle namierzyć? Przecież to nie są ubrania ze szmat, secondhandów! To są konkretne, przewijające się u wszystkich WM markowe ciuchy! Potem to wszystko kup (i zapłać!?). Następnie wszystko trzeba otagować, opisać, kazać założyć dziecku. Dziecko trzeba też sfotografować, nie daj Boże nie ma ochoty na sesję, trzeba czekać, albo fotografować obrażone dziecko od tyłu, lub z góry, tak żeby buzi nie było widać.
Tak jak mówiłam te cybermatki wszystko od siebie małpują. Ubranka nie mogą być/ nie powinny być różowe, świecące, zwyczajne. Ubranka są dizajnerskie, najlepiej w taki wzór, że wszystkie wiedzą, że jest z super-zajebistej, oldschoolowego sklepu oldschoolowej manufaktury, jest drogo i jest stylowo.Oczywiście jeśli nie czujesz się biegła w stylizacjach, załączone zdjęcia na blogu nauczą Cię jak ubrać dziecko. Mała podpowiedź - dobrze gdy będzie to styl rodem z okresu międzywojennego lub ewentualnie, bardziej eklektycznie, albo pastelowo. Generalnie dzieci WM wyglądają bardzo podobnie, żeby nie rzecz, że tak samo. Stylizacje dzieci są fotografowane w trakcie jakiś zabaw (droga i dizajnerską zabawką). Są też czasem zdjęcia z zabaw podwórkowych (perfekcyjna porada: zabierz z dzieckiem stylowy rower lub pchacz ;)) Ciekawa jestem ile nerwów, wrzasków i słów "mamo nie chcę" kryje się za kulisami...Nie wierzę, że ciągłe kontrolowanie ubioru, zabawek, otoczenia dziecka i nieustanne focenie co lepszych ujęć, odbywa się bez buntu dziecka na tę farsę.

3. Kłótnie w mężem
Nie znam faceta, który chciałby żeby jego żona umieszczała w necie zdjęcia jego dzieci, mieszkania, swoje własne zdjęcia w nowej dizajnerskiej sukience. Nie daj Boże, żona ma pomysł, aby wystylizować również męża i podzielić się stylizacją rodzinną na instakoncie!!!! Pewnie faceci tych zawodowych cybermatek już przeboleli tę żenadę, skoro na konto żony, wpływa pokaźna suma od reklamodawców tych wszystkich ubranek, zabawek, książeczek itd....(mówiłam już, że znane blogo/instamatki to wszystko dostają za darmo?)
Wyobrażam sobie gdy młoda mama, ochoczo wystartowała w wyścigu na najpopularniejsze konto na insta lub blog...Ile ona musiała stoczyć kłótni i boju z mężem ile się musiała nawymyślać, aby zbić argumenty:
- Przecież dzieci kiedyś dorosną i wszyscy znajomi ze szkoły będą mogli oglądać jak wyglądały w pieluchach!
- Ale to przecież bardzo stylowe pieluchy! Będą im zazdrościć- odpowiada racjonalnie instamama

4. Finansowanie dizajnu 
Instametek i blogomatek jest obecnie więcej niż hipsterów. To jakaś epidemia, a jak to z epidemią bywa objawy są takie same. Objawami u instamatek są ich gadżety. Jeśli miałby powstać kiedyś poradnik dla aspirujących jak założyć macierzyńskie konto insta lub blog, który przyniesie sławę, lajki i splendor, to jedną z podstawowych rad jest - inwestycja. 
Nie ma czarów, trzeba zainwestować, tylko w co? Oczywiście w te wszystkie dizajnerskie i powtarzające się u każdej instamatki kosze na zabawki, szafeczki, półeczki, książeczki, kocyki, pieluchy tetrowe (tak, te też są w wersji dizajnerskiej). Dobrze byłoby też postawić gdzieś, namiot w stylu "mamy indiańskie korzenie". Ale! uwaga! To nie może być namiot zrobiony z prześcieradła babci i kijów zbitych przez dziadka! Taki namiot ma kosztować min 299 pln, najlepiej jak cena będzie oscylować w granicach 500 pln (perfekcyjna porada: warto otagować produkt wraz z odnośnikiem do ceny ;) ). Jak już to wszystko zakupisz... zacznij focić ajfonem, załóż konto na insta i/lub bloga i zalewaj świat swoim second life. 
Sorry...finansowo będzie boleć, inwestycja jak sama definicja wskazuje jest jedynie szansą a nie gwarantem sukcesu. Trudno, nie pojedziesz z dzieciakami na narty, czy wakacje, nie odłożysz na edukację, ale może kiedyś....może nawet będziesz mogła cykać zdjęcia swoim pociechom w studio TV czekając na swoje 5 minut, kiedy zaproszą Cię w roli eksperta???
Oj tam, czego....eksperta wszystkiego. Zazdrościsz? Też być chciał tam trafić, może i na czymś się znasz, ale za to Ciebie nikt nie zna i dlatego tam nie trafisz! Instamamy mają za to wielką szansę, jeszcze będziesz je prosił o poradę Ty nędzny zazdrośniku!

5. Liczenie lajków i czytanie komentarzy
 Tego też nie widać ale to akurat wiem na pewno! Sama po umieszczeniu posta (czy postu?) ustalam sekwencję sprawdzania ile jest lajków i odświeżania strony. Przeliczam to na ilość komentarzy i wychodzi na to, że większość z Was jak pasożyty tylko wlezą, przeczytają (albo i nie bo u mnie akurat mało obrazków) i nic  nie napiszą (jak się komuś nie podoba - paszkwile mile widziane na priv.). Najgorsze są typy do których sama się zaliczam. No często mi się podobają czyjeś wywody, propozycje muzyczne, komentarze, historie o niczym, którymi dzielimy się na fejsie. Nawet bym lajknęła, ale jakoś tak.... no nie wiem, dziwna ta forma ekspresji. Parę razy miałam nawet chętkę napisać do autora ciekawego wpisu indywidualną wiadomość i nie są to autorzy znani szerszej publiczności (nie mam wśród znajomych znanych osób, pewnie dlatego że ich nie znam). To jesteście Wy - moi swojscy znajomi. Ale zaraz za tą chęcią przychodzi myśl (myślę kluczowa w moim przypadku): "Dobra tam, nie będę d... zawracać." A potem okazuje się, że Wy też tak myślicie i nie lajkujecie, nie komentujecie wpisów. Przez to mój blog jest, jak to ładnie ująć? Offowy? Niszowy? Jest tak niszowy, że sama przestałam już na niego zaglądać!!! I nigdy nie zaproszą mnie do telewizji śniadaniowej! 
Trochę odbiegłam od tematu. Wracając, tak instamatek. Ja to wiem i inni też, że czas jaki poświęcacie na dizajnowanie swojego instagramowego życia, focenie dzieci, siebie i zażenowanego męża to nic w porównaniu z tym ile wysiadujecie zliczając te lajki, szery i inne formy uznania. Pewnie każda z Was ma jakieś limity lajtów, które wskazują: gówniany wpis/zdjęcie, super wpis/zdjęcie. I komentarze....najczęściej słodkoomdlewające (paszkwile da się usunąć z instakonta? Bo jakoś takowych instamatki nie mają)...czytacie je, uciszając jednocześnie drące się z nudów dziecię i czytacie. Dużo lajków! Mgławica chwały i chałwy roztacza się wokół Ciebie....Twoje insta życie pachnie teraz sezamem.

6. Twoje dorastające dziecko. 
Nie ukryjesz przed nami słodka instamatko również tego, że Twoje dziecko kiedyś będzie nastolatkiem, a nawet ( o zgrozo!) dorosłym człowiekiem. My naprawdę to wiemy!
 Założę się, że gdy wróci kiedyś ze szkoły, pracy itd. z pretensjami i oburzeniem, że ktoś znalazł jego przesłodzone zdjęcie w stylowej sukience, spodenkach i teraz ma z tego używanie.... nie obfocisz tego momentu i nie wrzucisz do swojego słodkiego instażycia.....

7. Presja
To kolejna z kwestii, które nie mieszczą się w kadrze słodkich zdjęć cybermatek. Wyobrażam sobie ciśnienie jakie musi towarzyszyć temu wyścigowi po lajki i "followersów". Przecież to wszystko kręci się wokół tego która ile i czego ma....jakiś koszmar, ciągłe sprawdzanie co nowego można dokupić, spinać się przy każdym zakupie (bo to naprawdę droga zabawa). Udawać, że durny zajączek z pudełeczka z ceną 200 pln to świetny pomysł na wydanie tych pieniędzy i że nie masz naprawdę co innego z tą kwotą zrobić. To zachęcanie potencjalnych czytelniczek (oglądaczek?) aby też tego króliczka kupiły, bo przecież tak zajebiście wygląda na dizajnerskiej szafeczce...

Nie mam w sobie tolerancji na taki brak rzetelności, takie czarowanie rzeczywistości. Nie mam w sobie pojemności na taki przerost formy nad treścią. Nie znoszę takiego POPowego podejścia do dzieci i życia w ogóle....


środa, 26 lutego 2014

Ja potrawa

Stwórz mnie za pomocą maggi słów,
określ, abym była bez domysłów.

Do garnuszka etykiety wrzuć.
Dodaj aromat jaki chcesz czuć.
Według Twojego przepisu zgotuję sobie los.
Z epitetów, przymiotników przyrządź jeszcze sos.

Twoje głody wnet uleczę,
z taką potrawą wszystko Ci się upiecze.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Tam, skąd pochodzę



Są takie miejsca w których jakaś cząstka "ja" ciągle żyje. To miejsca wyjątkowe i ciągle żywe, tak intensywne jakby świeżo malowane. Jeszcze czuć zapach farby... Mam parę takich miejsc, gdzie czuję, że żyję. Powrót do rodzinnego miasta, szczególnie po 5 letniej nieobecności jest dużym przeżyciem. Bo to właśnie jedno z takich miejsc, gdzie ciągle czuję swoją własną obecność. Chodzę dawno wydeptanymi ścieżkami, mijam budynki, po których nie widać upływającego czasu. Miasto jakby inne, ale dla mnie wciąż to samo. Dziś to miasto obcych, nie rozpoznaję mijanych twarzy, ciągle jestem myślami przy tych, którzy wydeptywali ze mną ścieżki 10 lat temu. 
Dziś te ścieżki są dużo krótsze, odległości są mniejsze, wymiary miasta się zmieniły. Chodzę po makiecie...Puste ulice jesiennym, chłodnym wieczorem, przenoszą do przeszłości. Dzisiaj, kiedy pokazuję swoje miasto córce, cieszę się, że mam co jej opowiedzieć. Dziś uśmiecham się do siebie wspominając to, co wydarzyło się w tym mieście. Są takie osoby, które do dziś plączą mi się między myślami. Większość z nich nawet o tym nie wie, z większością dziś nie mam już kontaktu. Nie wiedzą, że po 10-ciu latach ciągle są żywi w czyiś wspomnieniach. Numery telefonów dawno nieaktualne, dla mnie to duchy przeszłości, które już zawsze będą wokół mnie tańczyć. Raczej nigdy nie przestaną. Dzielę się na kawałki, jeden z nich jest tam. Wielkie szczęście mieć takie wspomnienia. Wielkie szczęście spotkać takich ludzi. To wielkie szczęście móc patrzeć w lusterko wsteczne i widzieć tyle emocji, całą paletę przeżyć, esencję bycia. 
Ciągle czuję swojego ducha w tym mieście, zostawiłam tam kawał siebie. Burze przychodziły i odchodziły, nic bym nie zmieniła.

sobota, 30 listopada 2013

if you change everything, nothing will stay

Na okrągło dudnią, aby zmieniać, przeinaczać, odkształcać i kombinować. Każą dwoić się i troić, być innym, zmieniać się, farbować, przebierać, dekorować.  Dobrze też podobno jeździć, ciągle "gdzieś". Najlepiej daleko i co roku. "Wyjeżdżają, przyjeżdżają. Krew się w ludziach gotuje". Najlepiej zobaczyć dużo, szybko i przez wizjer lustrzanki cyfrowej, ustawionej na tryb AUTO. A może by się przeprowadzić? A może za granicę? Tam lepiej, przynajmniej dobrze.Weekendy to najlepiej każdy spędzać w innym miejscu: a to w górach, a na kursie, a nad morzem, a na lampie, a na księżycu, a na wystawach, a na koncertach, a na Marsie.

Wczoraj z mojej lodówki wyskoczyło hasło: " if you change nothing, nothing will change" i dusząc mnie, wściekłe przekonywało, że ma rację... Jezu naprawdę? To jakaś mania, propaganda PRL-owska. Naoglądają się tych filmów gdzie jedzą, modlą się i kochają i już w trakcie oglądania pakują walizki. A pojedzie, może się coś wydarzy. Spotka wróżkę i ona zmieni to marne życie. Trzeba przecież "coś" z sobą zrobić!

A żeby tylko nie było nudno!!!! NO nie daj Boże, żeby nudno było! Jak trzeba, stań na głowie, zrób sobie pióropusz, jedź na wycieczkę, na wakacje, może kurs jakiś? Albo idź do fryzjera, przefarbuj, podetnij, obetnij, wydłuż, wyprostuj albo zakręć. A jak już nic się nie da i (o zgrozo!) musisz zostać w domu, to przemeblowanie zrób, albo ściany pomaluj....Może nowe zasłony? Albo dywan wymień, a może jednak partnera?Dobrze też popsioczyć i głośno skandować nasze narodowe: "na nic nie mam czasu", "zawsze coś", "padam", "nie mam kiedy odpocząć". 

Jak już się nazmieniamy, nalatamy, nakombinujemy, najeździmy, to popsikamy się ulubionymi perfumami, których używamy od 10 lat, z uśmiechem na twarzy spotkamy się ze starymi znajomymi, których znamy od bliżej nieokreślonego "zawsze". Jeden standardowo będzie przynudzał o pracy, drugi jak zwykle w trakcie spotkania zaśnie, kumpela znowu opowie jak to zmieni obecną pracę (zmienią ją już od 5 lat) Ale to nie przeszkadza, wręcz cieszy, że są tacy przewidywalni, oswojeni i nasi. Zjemy potem ulubioną sałatkę i na koniec po raz 100 obejrzymy ten sam film. Wracając do domu, puścimy w odtwarzaczu "składankę" zmontowaną samodzielnie z ulubionych od lat piosenek. Wreszcie odpoczynek...
Na szczęście nie wszystko da się zmienić.

środa, 23 października 2013

Durnizm

Jeden i jeden ciągle daje trzy, 
wiedzy nie mam ani krzty.

Temperuję swoje kredki
Narysuję cztery karetki.
Z Tobą się niczym nie podzielę,
Mam swój durnizm też w niedzielę.

Nie męczę się myślami,
dziwnej treści opowieściami.
Mam tu problem z rymami,
A nie chemicznymi wzorami.

Poszłabym po mądrość do głowy,
ale o myśleniu nie ma mowy.
Kredki mi się porozsypywały,
ale przy lenistwie durnizm to problem mały.

niedziela, 6 października 2013

Chcesz się wykończyć - idź na zakupy

Gdyby stworzyć listę 100 najbardziej nieprawdziwych prawd na świecie, to stwierdzenie - kobiety uwielbiają zakupy, znalazłoby się w ścisłej czołówce. W każdym razie stałoby się tak, gdyby próbę reprezentatywną stanowiły kobiety, które znam. 
Przesadą byłoby stwierdzenie, że nie czuję od czasu do czasu potrzeby nabycia sobie bliżej nieokreślonego "czegoś". To niedookreślenie nie jest wynikiem niewiedzy, czy niezdecydowania. To swoiste działanie strategiczne. Już dawno odkryłam, że świat rządzi się wieloma nieodgadnionymi regułami. Nie mówię tu o zagadkach milenijnych, ani fizyce kwantowej. Nie trzeba za daleko wybiegać swoją inteligencją, zapędzać się w nieznane rejony, można stamtąd już nie wrócić. Mowa tu o czymś niebywale banalnym, jak chociażby znikające skarpety, klucze od domu i inne prawa Murphiego. Co raz jednak dorzucam do tych zjawisk nowe, na przykład właśnie chodzenie na zakupy w celu zakupu określonej części garderoby. 
Jako że jestem istotą społeczną i komunikuję się z otoczeniem,w trakcie spotkań i debat odkryłam, że nie jedyna przez lata popełniałam błąd określania, co chcę kupić.

Jak na pokazie Copperfielda, gdy idziesz po płaszcz, te wszystkie które widziałaś na wystawach, czasopismach, i wtedy, gdy wracałaś z zakupów spożywczych, zniknęły. Nie ma. Jest za to tłum spodni, których potrzebowałaś trzy miesiące temu. Powtarzalność takich sytuacji, zmusza człowieka do zmiany strategii. Tak oto narodziła się strategia nieokreślania celu udania się do dżungli zaaranżowanej na nowoczesne wnętrza. Bardzo duże i bardzo klimatyzowane. Jednak zanim to nastąpiło, wiele nerwów upłynęło wśród wieszaków i witryn.
Sam pomysł na centra handlowe, jest logiczny i rzec można sprzyjający rozpasanym żądzom posiadania. Wiele sklepów w jednym miejscu, plus usługi. Dzięki temu, nawet jak idziesz tylko po spożywkę, możesz przy okazji nabyć spodnie, dziesiątą torebkę, dwie książki, pofarbować włosy, kupić ekologiczne mydło, pasek, telewizor i odkurzacz.
Jednak, jak się okazało z nadmiarem też można przesadzić. Bo kto, u licha ma tyle siły w nogach, aby przebyć te kilometry? Po co to takie wielkie? Ten rozstrzał, te korytarze i zaułki. Nie wspominając o windach, na które czas oczekiwania sięga dekady.  
Już sam przyjazd co centrum odbywa się w bardzo niesprzyjających okolicznościach weekendu lub popołudnia. Wtedy to większość ma czas, ochotę (?), aby tu przebyć. Koszmar nie zaczyna się w momencie, otworzenia drzwi do centrum, zaczyna się wcześniej, kiedy wjeżdżasz na parking.
Stres, presja jaką czujesz na karku, gdy podjeżdżasz do szlabanu...Nie daj Boże za daleko staniesz i nie sięgasz przycisku...nerwowo otwierasz okno, wypinasz się z pasów i robiąc figury akrobatyczne, w końcu udaje Ci się zdobyć przepustkę do piekła. Uf... dosyć się uwinęłaś, jeszcze nie zaczęli na Ciebie trąbić. Jeszcze tylko czujna obserwacja światełek, większość czerwona i JEST! zielone...pędem parkujesz. Pierwsza runda wygrana, ale to dopiero początek wojny.
Czujnik otwiera Ci drzwi, niczym gest zaproszenia do paszczy lwa. Jest późne lato, więc zadanie jest ułatwione, nie niesiesz ze sobą 3 kurtek: swojej, dziecka i męża, bo on ciągle każe Ci ją "potrzymać".
W środku, na dzień dobry dostajesz bucha klimatyzowanym powietrzem, już jest Ci zimno. Zmarznięta, niestrudzenie jednak, starając się o nikogo nie otrzeć, nie zajść drogi, nie szturchnąć, idziesz mężnym krokiem w poszukiwaniu. Plan jest jasny, przygotowana, sprawdziłaś w internecie, gdzie warto zajrzeć. Wybrane dwa sklepy i wychodzimy. Dziecko zdążyło dojrzeć, kuszące, kolorowe karuzele. Ich właściciele, wiedzą, że niektórzy rodzice próbują być cwani. Tak, potrafią tacy zasłonić dziecku widok na bujawkę torbą, swoim ciałem, kurtką. Więc żeby nie udało im się ominąć karuzeli wmontowali, przeraźliwe, koszmarne melodyjki. Coby dzieciak usłyszał, skoro dojrzeć nie może ...Szczęście w nieszczęściu masz 2 złote, możesz uruchomić dziadostwo. Nie musisz lecieć na oślep i rozmieniać pieniędzy w kiosku, który jest piętro wyżej...Po paru minutach, ćwiczycie slalomu pomiędzy innymi rodzinami, parami z niemowlęciem, koleżankami, chłopcem, który chce być ładniejszy niż Miss Polonia, mijacie gimnazjalistki, offowe ludki ze słuchawkami (koniecznie białe). Po paru, postojach, szturchnięciach, ogłuszeniach ze strony śmiejących się wodzirejek, w końcu dotarliście do pierwszego sklepu. Już jesteś wściekła, z gruntu wykończona, a dopiero zaczęłaś polowanie. 
Od ogromu wyboru, wieszaków, szmat, kupujących, kolorów i fasonów kręci Ci się w głowie. Dziecko zobaczyło balony przy kasie, więc jak przez mgłę, w zwolnionym tempie dostrzegasz nagle, swojego męża biegnącego za dzieckiem, chcącego uratować je przed zadeptaniem, przez masy polujących drapieżników. I tak nie jest tragicznie, skończyły się wyprzedaże. Wyprzedaże to zawody extra klasy. Jeśli zwykłe zakupy są wojną, to wyprzedaże są apokalipsą. Ryzykujesz życie. 
Po odcięciu się od swojego stada, ryzykownie robisz pierwsze podejście. Już trzeci weekend podejmujesz próbę zakupu butów. W przekonaniu, że dziś już musisz coś wybrać, jak na autopilocie lecisz do wystawki butów. Jedne, drugie....o są ładne, normalne, zwykłe. Bez ćwieków, kokardek, platformy wiertniczej za to na obcasie, który umożliwia chodzenie. Uradowana, lecisz do kasy po drodze machając przez witrynę mężowi, który zrezygnowany powrócił z dziecięciem na karuzelę.
Przy kasie, pytasz grzecznie o cenę, już wyjmując kartę z portfela...I nagle kolana Ci miękną, brzęczy Ci w uszach "595 złotych"...Jezu! Chcesz nawet dopytać, czy to za jeden but, czy za parę, ale w sumie co za różnica? W bolesnej obecności świadków, niespodziewanie znalazłaś się na warsztatach asertywności....Rzucasz szybko "to dziękuję" i wychodzisz. Wszystko co mijasz wychodząc ze sklepu jest rozmazane, w zwolnionym tempie. Twój mąż widząc Twoją minę już wie....że powtórzycie tu za tydzień.....  

sobota, 24 sierpnia 2013

Yell and Stones

By yell and stones
you can't break my bones.
I don't need to prove
what I have is my way and move.
You just can't believe
I have my cloud where I live.
So I will be noiseless and dumb
When you will playing the drums.
It's not your fault,
Look at your clock, it's getting cold.
Don't waste you power
It's too hot hour.