Nie mogę przejść obojętnie koło zjawiska blogomatek/instagmam.
Pamiętacie scenę z Dnia Świra, kiedy Adaś stał przed lustrem i wyobraźnią podążał za bohaterami filmów gangsterskich, na których to główny bohater umywszy zęby nie płucze jamy ustnej i popija whisky? "Co oni robią z tą pastą? Połykają ją do kurwy nędzy?" No chyba.....
Ja podobnie podążał wyobraźnią za wszechosaczającymi blogerko-matkami i tym jaka historia kryje się za każdym słodkopastelowym zdjęciem.
Zastanawiam się i zastanawiam, patrzę i oczom nie wierzę...No nie wierzę w to co widzę. A widzę nie mało. Taki blog/instakonto jest suto zasłany treścią (głównie fotograficzną). Są zdjęcia dzieci, mieszkania, kawy i lakieru do paznokci. I to nie są takie byle zdjęcia jakie robisz codziennie aby zatrzymać co ciekawszą chwilę. Zdjęcia wirtualnych matek (WM) są piękne, pastelowe, dobrze wykadrowane, podrasowane w
ajfonie. No nie ma się do czego przyczepić. Ze zdjęć tych wyłania się obraz Narnii, albo Edenu....Jest generalnie pięknie, pastelowo i czysto.
WM to kombajny, nauczą jak ubrać dziecko, siebie, gotowania nauczą i tego jak wystroić wnętrze. Jednak chyba najważniejsza jest kwestia tego dziecka i wnętrza. Znaczy ważny jest ubiór takiego dziecka i wystrój wnętrza i wszystkiego co to dziecko otacza.
One naprawdę robią ciągle zdjęcia ubrań, zabawek, ozdób, mebli, dywanów, koców, kubków, lampek itd. Abyś miał pewność na co patrzysz i co widzisz zdjęcia są często dopełnione jakimś wpisem. Wpisy też nie są byle jakie. Tam nie ma złych emocji, nie ma rozczarowań, pomyłek, błędów. Nawet opis przebiegu choroby wirusowej dziecka jest jedną wielką pozytywną emfazą. Masz wrażenie, że pisała to Anielica ubrana w zwiewną białą suknię rozsypująca wokół siebie niebiański pył. Ten pył zdążyła też już sfotografować i otagować.
Generalnie zauważyłam, że w tych wszystkich blogach są elementy stałe. Są pewne przedmioty, które ma każda z szanujących się WM. Zaczęłam nawet podejrzewać, że sobie te rzeczy wzajemnie pożyczają. Bo uwierzcie mi - tanie to nie jest. Podejrzenie zaczęło z urojeń przeobrażać się w rzeczywistość po tym jak się zorientowałam, że te matki stworzyły swoiste koło wzajemnej adoracji. Lajkują się wzajemnie, komentują, nabijają oglądalność, dopytują jedna drugą: " jakie cudo! gdzie kupiłaś?", "jakiej marki rajstopki ma Twoja Cudowna Córeczka?", "gdzie mogę kupić taki kosz na zabawki?". Wiadomo, że WM które zrobiły biznes na tych słodkopierdzących zdjęciach jest garstka, ale za tą garstką stoi rzesza! RZESZA! tych co są matkami zwykłymi, ale wyznającymi wiarę w równoległą rzeczywistość wirtualnych matek i też chcą mieszkać w tej krainie. I ta rzesza lajkuje, szeruje, zachwyca się, obserwuje i nabija portfele swoim guru. Są nawet rankingi tych cybermatek.
Często też czytając, czy raczej oglądając takiego bloga/instakonto możesz nauczyć
się j. angielskiego. Podpisy pod zdjęciami są "in English". Ja rozumiem,
że mamy multikulti, że globalizacja, że internet, a już na pewno
instagram jest international, ale czy na Boga naprawdę nie da się po
polsku? Bo w komentarzach raczej odpowiedzi i zachwyty nad zdjęciami są
po polsku, znaczy że odbiorcy w dużej mierze są krajowi, lokalni,
tubylcy. No chyba, że sława Twojego bloga lub instakonta ma już zasięg międzynarodowy?
Może warto wprowadzić zapisy w kodzie zerojedynkowym?. Skąd wiesz? Może właśnie jakaś kosmomatka urządzałaby pokoju swojego potomstwa według Twoich propozycji??? Taka strata, międzygalaktyczna.
Wyjaśnię co mnie tak fascynuje w całej historii. Otóż to wszystko co kryje się poza kadrem pastelowych zdjęć. Ale co może nie zmieścić się w kadrze??? To może w punktach:
1.Syf
Sorry....ale tylko naiwne, bezdzietne dzierlatki wierzą, że naprawdę da się utrzymać dom w czystości codziennie, przez 365 dni w roku....w każdym pomieszczeniu. Że wszystko jest poprasowane, umyte i pachnące. Są prawa fizyki, matematyczne wzory i nie ma co z nimi walczyć: małe dziecko = nieustanny syf w domu. Koniec kropka.
Nie cierpię na zbieractwo i nie jestem artystycznym leniem, który tłumaczy wiszące pajęczyny z sufitu tym, że go inspirują. Nie, po prostu wiem z doświadczenia, że jeśli nie masz guwernantki, sprzątaczki na etacie matki, ciotki, babki które z Tobą mieszkają i ciągle sprzątają, to nie ma takiej siły na ziemi, aby Twoje półroczne czy paroletnie dziecię pozwoliło cieszyć się widokiem czystego gniazdka.
Czy już rozumiecie dlaczego te słitaśne foty mają takie niewielkie kadry, np. tylko rączka dziecka, trzymająca zajebiście drogiego, dizajnerskiego króliczka? Czasem jak już instamamie uda się ogarnąć choć jeden kąt szybciutko wiesza tam girlandę (perfekcyjna porada: warto ją zapalić ;)), stawia dizajnerskie dodatki i foci zanim jej stylowe dzieci wkroczą do akcji.
2. Przygotowania do sesji
Ciekawi mnie bardzo to ile czasu instamamy poświęcają na przygotowanie swoich pociech (a raczej ich stylizacji?!) do codziennych przesłodziaśnych zdjęć? Pół biedy jak dziecko jest niemowlakiem, takiemu wszystko jedno, nie interesuje go nic poza zadowoloną i skaczącą nad nim mamą...Ale blogomamy mają raczej dzieci starsze, parolatki...I teraz bęc w czoło:
DROGIE WIRTUALNE MAMY WIEMY, ŻE PAROLATKI MAJĄ NIESTYLOWE UPODOBANIA ODZIEŻOWE! Pytanie, co jest ważniejsze: sprawienia przyjemności dziecku i kupienia bluzki z Elzą i pozwolenie mu ubierać się tak jak samo lubi; czy super stylowe zdjęcie Twojej pociechy?
Ile to czasu musi trwać, żeby te dizajnerskie stroje w ogóle namierzyć? Przecież to nie są ubrania ze szmat, secondhandów! To są konkretne, przewijające się u wszystkich WM markowe ciuchy! Potem to wszystko kup (i zapłać!?). Następnie wszystko trzeba otagować, opisać, kazać założyć dziecku. Dziecko trzeba też sfotografować, nie daj Boże nie ma ochoty na sesję, trzeba czekać, albo fotografować obrażone dziecko od tyłu, lub z góry, tak żeby buzi nie było widać.
Tak jak mówiłam te cybermatki wszystko od siebie małpują. Ubranka nie mogą być/ nie powinny być różowe, świecące, zwyczajne. Ubranka są dizajnerskie, najlepiej w taki wzór, że wszystkie wiedzą, że jest z super-zajebistej, oldschoolowego sklepu oldschoolowej manufaktury, jest drogo i jest stylowo.Oczywiście jeśli nie czujesz się biegła w stylizacjach, załączone zdjęcia na blogu nauczą Cię jak ubrać dziecko. Mała podpowiedź - dobrze gdy będzie to styl rodem z okresu międzywojennego lub ewentualnie, bardziej eklektycznie, albo pastelowo. Generalnie dzieci WM wyglądają bardzo podobnie, żeby nie rzecz, że tak samo. Stylizacje dzieci są fotografowane w trakcie jakiś zabaw (droga i dizajnerską zabawką). Są też czasem zdjęcia z zabaw podwórkowych (perfekcyjna porada: zabierz z dzieckiem stylowy rower lub pchacz ;)) Ciekawa jestem ile nerwów, wrzasków i słów "mamo nie chcę" kryje się za kulisami...Nie wierzę, że ciągłe kontrolowanie ubioru, zabawek, otoczenia dziecka i nieustanne focenie co lepszych ujęć, odbywa się bez buntu dziecka na tę farsę.
3. Kłótnie w mężem
Nie znam faceta, który chciałby żeby jego żona umieszczała w necie zdjęcia jego dzieci, mieszkania, swoje własne zdjęcia w nowej dizajnerskiej sukience. Nie daj Boże, żona ma pomysł, aby wystylizować również męża i podzielić się stylizacją rodzinną na instakoncie!!!! Pewnie faceci tych zawodowych cybermatek już przeboleli tę żenadę, skoro na konto żony, wpływa pokaźna suma od reklamodawców tych wszystkich ubranek, zabawek, książeczek itd....(mówiłam już, że znane blogo/instamatki to wszystko dostają za darmo?)
Wyobrażam sobie gdy młoda mama, ochoczo wystartowała w wyścigu na najpopularniejsze konto na insta lub blog...Ile ona musiała stoczyć kłótni i boju z mężem ile się musiała nawymyślać, aby zbić argumenty:
- Przecież dzieci kiedyś dorosną i wszyscy znajomi ze szkoły będą mogli oglądać jak wyglądały w pieluchach!
- Ale to przecież bardzo stylowe pieluchy! Będą im zazdrościć- odpowiada racjonalnie instamama
4. Finansowanie dizajnu
Instametek i blogomatek jest obecnie więcej niż hipsterów. To jakaś epidemia, a jak to z epidemią bywa objawy są takie same. Objawami u instamatek są ich gadżety. Jeśli miałby powstać kiedyś poradnik dla aspirujących jak założyć macierzyńskie konto insta lub blog, który przyniesie sławę, lajki i splendor, to jedną z podstawowych rad jest - inwestycja.
Nie ma czarów, trzeba zainwestować, tylko w co? Oczywiście w te wszystkie dizajnerskie i powtarzające się u każdej instamatki kosze na zabawki, szafeczki, półeczki, książeczki, kocyki, pieluchy tetrowe (tak, te też są w wersji dizajnerskiej). Dobrze byłoby też postawić gdzieś, namiot w stylu "mamy indiańskie korzenie". Ale! uwaga! To nie może być namiot zrobiony z prześcieradła babci i kijów zbitych przez dziadka! Taki namiot ma kosztować min 299 pln, najlepiej jak cena będzie oscylować w granicach 500 pln (perfekcyjna porada: warto otagować produkt wraz z odnośnikiem do ceny ;) ). Jak już to wszystko zakupisz... zacznij focić ajfonem, załóż konto na insta i/lub bloga i zalewaj świat swoim second life.
Sorry...finansowo będzie boleć, inwestycja jak sama definicja wskazuje jest jedynie szansą a nie gwarantem sukcesu. Trudno, nie pojedziesz z dzieciakami na narty, czy wakacje, nie odłożysz na edukację, ale może kiedyś....może nawet będziesz mogła cykać zdjęcia swoim pociechom w studio TV czekając na swoje 5 minut, kiedy zaproszą Cię w roli eksperta???
Oj tam, czego....eksperta wszystkiego. Zazdrościsz? Też być chciał tam trafić, może i na czymś się znasz, ale za to Ciebie nikt nie zna i dlatego tam nie trafisz! Instamamy mają za to wielką szansę, jeszcze będziesz je prosił o poradę Ty nędzny zazdrośniku!
5. Liczenie lajków i czytanie komentarzy
Tego też nie widać ale to akurat wiem na pewno! Sama po umieszczeniu posta (czy postu?) ustalam sekwencję sprawdzania ile jest lajków i odświeżania strony. Przeliczam to na ilość komentarzy i wychodzi na to, że większość z Was jak pasożyty tylko wlezą, przeczytają (albo i nie bo u mnie akurat mało obrazków) i nic nie napiszą (jak się komuś nie podoba - paszkwile mile widziane na priv.). Najgorsze są typy do których sama się zaliczam. No często mi się podobają czyjeś wywody, propozycje muzyczne, komentarze, historie o niczym, którymi dzielimy się na fejsie. Nawet bym lajknęła, ale jakoś tak.... no nie wiem, dziwna ta forma ekspresji. Parę razy miałam nawet chętkę napisać do autora ciekawego wpisu indywidualną wiadomość i nie są to autorzy znani szerszej publiczności (nie mam wśród znajomych znanych osób, pewnie dlatego że ich nie znam). To jesteście Wy - moi swojscy znajomi. Ale zaraz za tą chęcią przychodzi myśl (myślę kluczowa w moim przypadku): "Dobra tam, nie będę d... zawracać." A potem okazuje się, że Wy też tak myślicie i nie lajkujecie, nie komentujecie wpisów. Przez to mój blog jest, jak to ładnie ująć? Offowy? Niszowy? Jest tak niszowy, że sama przestałam już na niego zaglądać!!! I nigdy nie zaproszą mnie do telewizji śniadaniowej!
Trochę odbiegłam od tematu. Wracając, tak instamatek. Ja to wiem i inni też, że czas jaki poświęcacie na dizajnowanie swojego instagramowego życia, focenie dzieci, siebie i zażenowanego męża to nic w porównaniu z tym ile wysiadujecie zliczając te lajki, szery i inne formy uznania. Pewnie każda z Was ma jakieś limity lajtów, które wskazują: gówniany wpis/zdjęcie, super wpis/zdjęcie. I komentarze....najczęściej słodkoomdlewające (paszkwile da się usunąć z instakonta? Bo jakoś takowych instamatki nie mają)...czytacie je, uciszając jednocześnie drące się z nudów dziecię i czytacie. Dużo lajków! Mgławica chwały i chałwy roztacza się wokół Ciebie....Twoje insta życie pachnie teraz sezamem.
6. Twoje dorastające dziecko.
Nie ukryjesz przed nami słodka instamatko również tego, że Twoje dziecko kiedyś będzie nastolatkiem, a nawet ( o zgrozo!) dorosłym człowiekiem. My naprawdę to wiemy!
Założę się, że gdy wróci kiedyś ze szkoły, pracy itd. z pretensjami i oburzeniem, że ktoś znalazł jego przesłodzone zdjęcie w stylowej sukience, spodenkach i teraz ma z tego używanie.... nie obfocisz tego momentu i nie wrzucisz do swojego słodkiego instażycia.....
7. Presja
To kolejna z kwestii, które nie mieszczą się w kadrze słodkich zdjęć cybermatek. Wyobrażam sobie ciśnienie jakie musi towarzyszyć temu wyścigowi po lajki i "followersów". Przecież to wszystko kręci się wokół tego która ile i czego ma....jakiś koszmar, ciągłe sprawdzanie co nowego można dokupić, spinać się przy każdym zakupie (bo to naprawdę droga zabawa). Udawać, że durny zajączek z pudełeczka z ceną 200 pln to świetny pomysł na wydanie tych pieniędzy i że nie masz naprawdę co innego z tą kwotą zrobić. To zachęcanie potencjalnych czytelniczek (oglądaczek?) aby też tego króliczka kupiły, bo przecież tak zajebiście wygląda na dizajnerskiej szafeczce...
Nie mam w sobie tolerancji na taki brak rzetelności, takie czarowanie rzeczywistości. Nie mam w sobie pojemności na taki przerost formy nad treścią. Nie znoszę takiego POPowego podejścia do dzieci i życia w ogóle....